"Nie chciałem żyć w takim kraju". Stan wojenny w życiu warszawskich Żydów

13 grudnia 1981 r. w Polsce został wprowadzony stan wojenny. Zdelegalizowano NSZZ "Solidarność", a jej działacze zostali internowani. Na ulicach pojawiły się czołgi, kontrolą objęto rozmowy telefoniczne i korespondencję, ogłoszono godzinę milicyjną.
Stan wojenny doświadczył wszystkich, również polskich Żydów. Po 35 latach pokazujemy wprowadzenie stanu wojennego i jego następstwa z perspektywy trzech mieszkańców Warszawy.
Przestałem się bać
Zygmunt Stępiński – dziennikarz "Fundamentów" i "Architektury", syn znanego architekta o tym samym imieniu i nazwisku – do czasu stanu wojennego stał raczej z boku politycznych wydarzeń. Jak sam mówi, był czytelnikiem i jednocześnie typem "bon vivanta", obficie korzystającego z uroków życia. W niedzielny poranek 13 grudnia obudził się z bólem głowy. Przez cały dzień pisał artykuł o rewitalizacji zabytków Krakowa. Dopiero około godziny siedemnastej wyszedł z domu. Zobaczył czołgi i afisze z ogłoszeniem o wprowadzeniu stanu wojennego.
– Zasadnicza zmiana dokonała się właśnie 13 grudnia wieczorem. Uświadomiłem sobie, że transportery opancerzone jeżdżące po ulicach nie są z tektury – mówi Zygmunt Stępiński.
Tego samego dnia wieczorem do jego mieszkania trafił ukrywający się przed milicją architekt Czesław Bielecki, związany z opozycją od 1968 roku. Rozmowy z nim oraz kilkoma przyjaciółmi utwierdziły Zygmunta Stępińskiego w decyzji o zaangażowaniu się w politykę. Został sekretarzem redakcji działającego w konspiracji Wydawnictwa CDN.
– Wydawaliśmy przede wszystkim książki, natomiast prasę głównie usługowo, na przykład na zlecenie "Tygodnika Mazowsze" – opowiada – Nasze książki to była głównie politologia, książki historyczne, książki odnoszące się do relacji Polski i ZSRR. Było też dużo publicystyki, m.in. przedruki z paryskiej "Kultury".
CDN szybko stał się jednym z największych podziemnych wydawnictw, wkrótce pracowało dla niego ponad sto osób. Konspiracyjne drukarnie urządzano w prywatnych willach na odludziu czy w piwnicach domów. Wybierano takie miejsca, w których zwiększony ruch nie wywoływał podejrzeń sąsiadów i milicji. Redaktorów, drukarzy i kolporterów obowiązywały zasady ścisłej konspiracji.
– Z tej setki współpracowników wydawnictwa znałem wyłącznie najbliższe grono redakcyjne. O pozostałych osobach nie miałem pojęcia – wspomina Zygmunt Stępiński.
W połowie 1982 r. zwolniony z pracy Stępiński razem z innymi dziennikarzami założył Spółdzielnię Murator. Działał jednocześnie w podziemnym CDN i oficjalnym "Muratorze", pierwszym prywatnym piśmie powstałym w krajach tak zwanego bloku wschodniego. Rozwój Muratora spowodował, że około 1985 r. związki Zygmunta Stępińskiego z CDN uległy rozluźnieniu.
Stan wojenny dla Zygmunta Stępińskiego zbiegł się z odkrywaniem żydowskiej tożsamości. Wpłynęły na to trzy sprawy: przygotowywanie do druku książki "Getto walczy", rozmowy z przyjaciółką, która opowiedziała mu o swojej wojennej przeszłości, getcie, Auschwitz i marszu śmierci oraz śmierć ojca w sierpniu 1982 r. W dniu jego pogrzebu zadał matce pytanie o pochodzenie. Potwierdziła to, co od lat razem z bratem bliźniakiem przypuszczał – że jest Żydówką, a swoje pochodzenie ukrywała, by chronić dzieci.
– W stanie wojennym przestałem się bać. Strach pęta rozum – mówi Zygmunt Stępiński, dziś dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN – I był to także mój żydowski coming out. Wiele lat żyłem w nieświadomości kim jestem. Takie doświadczenie ma wpływ na całe życie.
Atmosfera trochę grozy, trochę absurdu
W 1981 r. Stanisław Krajewski był młodym naukowcem. Wychowany w rodzinie, w której religia była nieobecna, w latach 70. zaczął interesować się judaizmem. Razem z przyjaciółmi organizował wieczerze szabatowe w prywatnych mieszkaniach. W Związku Religijnym Wyznania Mojżeszowego w Polsce nie widział dla siebie miejsca i w jego siedzibie pojawiał się głównie podczas świąt. Wtedy gromadzili się tam głównie starsi ludzie. Nowych przybyszy traktowali z dużą nieufnością. Powodem były nie tylko traumatyczne przeżycia wojenne oraz obawa przed infiltracją przez Służbę Bezpieczeństwa, ale i to, że młodzi ludzie, którzy nie znali czasów sprzed wojny, wydawali się im beznadziejnie odlegli od tradycji, którą można przejąć tylko w ramach tradycyjnego życia i kształcenia.
– W 1981 r. synagoga Nożyków nie była jeszcze odnowiona – wspomina Stanisław Krajewski – Modlitwy odbywały się w zagraconym pokoju w tzw. Białym Budynku przy ul. Twardej 6.
Od lat 70. Stanisław Krajewski utrzymywał kontakty ze środowiskami związanymi z Komitetem Obrony Robotników oraz Klubem Inteligencji Katolickiej. Był jednym ze współtwórców Żydowskiego Uniwersytetu Latającego – konspiracyjnej grupy samokształceniowej, która organizowała zajęcia edukacyjne o tematyce żydowskiej. Dla części uczestników te spotkania stały się pomostem do judaizmu. W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Stanisław Krajewski razem z żoną Moniką nocował w domu koleżanki. O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedział się z telewizji.
– Była atmosfera trochę grozy, trochę jakiegoś absurdu. Nasze napięcie wyrażało się na różne sposoby. Pamiętam, że z hałasem rozbiłem jakieś butelki i wszyscy zaczęliśmy śmiać się do rozpuku – opowiada Stanisław Krajewski – Staraliśmy się ustalić, co dzieje się z różnymi osobami. Z drugiej strony pojawiło się wtedy poczucie wspólnoty, wynikające z zagrożenia i to nie tylko wspólnoty ze znajomymi, ale z ludźmi, których się mniej znało.
Dość szybko zostały wznowione wykłady w ramach Żydowskiego Uniwersytetu Latającego, choć przychodziło na nie mniej osób. Stanisław Krajewski pomagał w dystrybucji nielegalnych wydawnictw. Pisał artykuły do prasy podziemnej oraz do wydawanych przez środowiska inteligencji katolickiej czasopism "Znak" i "Więź". Poruszane przez niego tematy często dotyczyły spraw żydowskich.
18 kwietnia 1983 r. – w przeddzień oficjalnych obchodów rocznicy powstania w getcie warszawskim – nastąpiło otwarcie wyremontowanej przez państwo synagogi Nożyków. Ten gest władz miał służyć pokazaniu, że reżim wspiera życie religijne Żydów w Polsce, co służyło uwiarygodnieniu władz za granicą. Stanisław Krajewski wraz z grupą przyjaciół zbojkotował ceremonię.
– Udział w niej uważaliśmy za udzielenie poparcia władzy i stanowi wojennemu – mówi Stanisław Krajewski – Zorganizowaliśmy własną uroczystość pod Pomnikiem Bohaterów Getta. Było dużo milicji, skończyło się aresztowaniem Janusza Onyszkiewicza, który wtedy na naszą prośbę przemawiał w imieniu "Solidarności".
Nie chciałem żyć w takim kraju
Michał Bron był w tym czasie pracownikiem Instytutu Polityki Naukowej i Szkolnictwa Wyższego. Choć nie należał do NSZZ "Solidarność", to w instytucie próbował zorganizować zebranie pracowników, które – jak przewidywano – miało stać się zebraniem założycielskim komórki związku. Wprowadzenie stanu wojennego zastało Michała Brona w jego mieszkaniu na warszawskich Stegnach.
– Była niedziela rano, z narastającym od kilku dni mrozem. Prawdopodobnie większość żywności na kartki miałem już wykupione. Kartki na wódkę sprzedane lub wymienione na coś innego. Na balkonie leżał zapas jarzyn do suszenia na kaloryferze – wspomina Bron.
O nowej sytuacji Michał Bron dowiedział się z radia. Kręcąc gałkami przez dłuższy czas, słyszał jedynie muzykę poważną. Przypuszczał, że zmarł któryś z partyjnych dygnitarzy. Może Jaruzelski, a może sam Breżniew. Jednak za chwilę przemówienie przewodniczącego Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego rozwiało wątpliwości. W mieszkaniu nie było telewizora, więc nie oglądał generała i spikerów w mundurach, a dziecko nie narzekało na brak "Teleranka". Szybko pojawiły się obawy o znajomych, o internowanych, a przede wszystkim pytanie: "Co dalej?". Jednak jakiekolwiek możliwości komunikacji były bardzo ograniczone.
– Nowe, wielotysięczne osiedla nie miały telefonów. Na Stegnach był jeden automat telefoniczny, prawie zawsze nieczynny – mówi Bron – Na klatce schodowej tylko jeden sąsiad miał telefon. Jednak obawiałem się dzwonić. Jak się rychło okazało, jemu też wyłączono telefon.
Kolejnych kilka dni Michał Bron spędził w stanie – jak to określa – limbo, czyli zawieszenia. Na wieść o masakrze w kopalni „Wujek” coś w nim pękło. On, który nie wyemigrował po Marcu ’68, tym razem postanowił wyjechać z Polski.
– Po zamordowaniu górników nie chciałem żyć w takim kraju – mówi Michał Bron.
Jego żona od kilku miesięcy była w Nowym Jorku. On sam miał w styczniu jechać na stypendium do Szwecji. Jednak od 13 grudnia granice były zamknięte. Dopiero w połowie kwietnia 1982 r. Michałowi Bronowi udało się wydostać do Szwecji. Miał pozwolenie na dwutygodniową podróż, z której do Polski już nie wrócił. Potem czekała go jeszcze siedmiomiesięczna walka o sprowadzenie do Szwecji syna.
– Po ponad 30 latach w Szwecji nadal jestem „obcy”. To, że jestem obywatelem tego kraju, to tylko dokument – mówi Michał Bron – Jednak przez ten czas tylko jeden narkoman i jedna alkoholiczka „wyrzucali” mnie ze Szwecji. Częściej zdarzało mi się być wyrzucanym z mojej ojczyzny, którą mimo wszystko jest Polska.
Źródło: Krzysztof Bielawski, Wirtualny Sztetl